moje trzy grosze#2: Kto się boi muzyki? O wyższości słuchania nad słyszeniem.



 

     Noblista André Gide, choć sam parał się literaturą, to właśnie muzykę uważał za najdoskonalszą ze sztuk. Dziedzinę metafizyczną i głęboką, skomplikowaną i nieoczywistą. Dzięki temu – najbliższą pojęciu sztuki idealnej. Muzyka wymyka się wymiernym systemom ocen i ucieka przed kategoryzowaniem: bo według jakich kryteriów wartościować utwory muzyczne? Harmonia już dawno przestała być punktem odniesienia (vide dodekafonia, free jazz, muzyka atonalna czy filmowa), odczuwanie przyjemności z słuchania to przecież kwestia względna (co wtedy z awangardą?), a bogactwo dźwięków i  kompozycja nie stanowią o jakości utworu. Trudno o konkluzję, wszak jak już ktoś kiedyś sprytnie zauważył, pisanie o muzyce jest jak tańczenie o architekturze[1].


               Słuchanie muzyki według podziału na gatunki odeszło do lamusa, tak jak młodzieżowy przymus przynależności subkulturowej. Utożsamianie się z konkretnym gatunkiem muzycznym jest już passe (bardzo popularne jeszcze do niedawna pytanie jakiej muzyki słuchasz? – dzisiaj jest sztuczne i niepotrzebne).  Teraz rządzi różnorodność – ale także miałkość, przewidywalność i merkantylizm. To, co jeszcze niedawno było obciachem, dzisiaj  może być imprezowym szlagierem albo głosem pokolenia.

    Granica między popem a indie jest niemal niewidoczna. Na imprezach, festiwalach, w stacjach radiowych i telewizji można usłyszeć dziś niemal wszystko: od rapu przez rock, ambient, dance i R&B, do przeróżnych gatunkowych melanży. Podczas festiwalu Glastonbury występują obok siebie Herbie Hancock i Dua Lipa, Paul McCartney i Taylor Swift ( a przecież jeszcze nie tak dawno temu lider Oasis nie chciał, żeby występował tam Jay Z, bo hip hop to nie rock[2]  ). 


 

    W świecie muzyki rządzi demokracja, jednak z pewnych (dość enigmatycznych) przyczyn, poza marginesem znajdują się dwa gatunki: jazz i  muzyka klasyczna. Dlaczego?

 

Wróg publiczny numer jeden

 Czarny PR muzyki klasycznej to temat rzeka. Zastanawialiście się kiedyś jakiej muzyki najczęściej słuchają czarne charaktery? Dlaczego Glenn Close w Fatalnym zauroczeniu planuje swoją zemstę słuchając Madame Butterfly Pucciniego, podczas gdy Hopkins w Milczeniu Owiec, szlachtuje ofiary przy akompaniamencie Wariacjii Goldbergowskich Bacha? Dlaczego  Norman Stansfield, grany przez Gary’ego Oldmana w Leonie Zawodowcu jest fanem Beethovena, tak samo jak Alex DeLarge w Mechanicznej Pomarańczy? Dlaczego nie słuchają Madonny albo Metalliki? Czy hollywoodzcy twórcy w ten sposób wyznaczają granicę między swoimi a obcymi: tymi, którzy słuchają niezrozumiałej, tajemniczej, budzącej niepokój muzyki instrumentalno-intelektualnej a normalsami, słuchającymi muzyki prostej i przyjemnej? Ktoś tu chce kogoś ogłupić.

  Media masowe z zasady marginalizują wszelkie formy sztuki wysokiej. Ma to swój sens, bowiem odbiorca świadomy to odbiorca, którego trudno zadowolić i niełatwo przyciągnąć do ekranu/głośnika, serwując łatwo reprodukowalny towar niskiej jakości. Tyle tylko, że między słuchaniem a słyszeniem, występuje niemal taka różnica jak między kontemplacją a konsumpcją. Uśpiony widz nie poszukuje, tylko konsumuje; żyje w przekonaniu, że to co zna jest jedyne i najlepsze.  Z punktu widzenia marketingu – to proces idealny, bo nie zmusza twórców do wysiłku. Dlatego muzyka pop prawie nigdy nie rozwija skrzydeł, bowiem nawet  jeśli tworzona jest przez utalentowanego artystę, ten pozostaje niewolnikiem rynku i musi zdławić swoje artystyczne zapędy, ponieważ skomplikowane melodie i bogate aranżacje nie staną się hitem, nikt ich nie kupi.

            

 

   Play it again, Sam

    

    Niestety, większość z nas żyje w przekonaniu, że kultura wysoka jest męcząca i ciężkostrawna (sformułowania w rodzaju: trzeba się czasem odchamić, przy okazji wizyty w teatrze/operze, sugerują przykry obowiązek), zaś prawdziwą frajdę daje tylko produkt pop – czysta rozrywka ( powiedzenie: chciałoby się jakoś rozerwać).  Pożytek z kulturalnych fast foodów jest tylko chwilowy: radość z oglądania Jamesa Bonda kończy się wraz z napisami końcowymi, refleksje po obejrzeniu filmu Ceylana rodzą się po wyjściu z kina. Sztuka masowa bodźcuje, dopóki trwa widowisko. Sztuka wysoka rezonuje jeszcze długo po opuszczeniu kurtyny. 


 

  Współczesne przekonanie o tym, że słuchacz nieprofesjonalny nie może słuchać muzyki poważnej czy jazzu, jest zwyczajnie krzywdzące dla każdego melomana. W efekcie z klasyką obcuje się  tylko bezwiednie, przy okazji oglądania reklam zupek błyskawicznych i środków czystości, kreskówek w stylu Tom i Jerry bądź filmów fabularnych.

Część winy leży po stronie systemu edukacji,  który potrafi zepsuć zarówno przyjemność ze słuchania muzyki jak i czytania powieści. Ile osób nie sięga przez całe dorosłe życie po żadną beletrystykę, bowiem w latach młodzieńczych zjadło zęby na Krzyżakach i Trylogii Sienkiewicza, z którymi utożsamia później całą literaturę piękną? Ilu osobom klasyka kojarzy się jedynie z lekcjami muzyki, zeszytem w pięciolinię, fletem poprzecznym, dzwonkami chromatycznymi? Znów winny system, nie człowiek…

 

Wesele Figara czy Traviata to  utwory stricte rozrywkowe, nie mówiąc już o jazzie, który z pochodzenia jest przecież, o zgrozo, muzyką ludu. To, że gra się go dzisiaj częściej w filharmoniach i teatrach niż klubach, to tylko kolejny znak naszych czasów. Epoka wolności wyboru, zamiast więc stać się epoką emancypacji gustu, stała się epoką jego stagnacji, globalizacji upodobań; gdzie niemal każdy, słucha niemal tego samego.  Przynależność do elity finansowej leży najczęściej poza naszą kontrolą, przynależność do elity intelektualnej leży tylko w naszej gestii. 

 Czy można słuchać klasyki "na głupiego"? Nie ulega wątpliwości, że lepiej jest wiedzieć więcej niż mniej; wiedza pozwala dostrzegać niuanse, docenić grę rubato, dostrzec nadekspresję czy wirtuozerię, ale nie dajmy się zwariować –  tak jak filmów niezależnych nie oglądają tylko i wyłącznie filmoznawcy, którzy odróżniają półzbliżenie od planu amerykańskiego, jak prozy współczesną nie czytają jedynie doktoranci literaturoznawstwa po fakultetach z dekonstrukcji, tak muzyki instrumentalnej nie słuchają tylko kompozytorzy i krytycy. Nie zapominajmy, że nie do wszystkiego można dotrzeć za pomocą wiedzy i intelektu; w sztuce istnieją przecież całe gamy wartości dostępnych poprzez emocje i intuicję. A jeśli jakąś sztukę daje się odbierać aintelektualnie, to jest nią właśnie muzyka. 

     Polecam zatem wyzbyć się kompleksów, wygodnie rozsiąść się w fotelu, włączyć III Koncert fortepianowy Rachmaninowa, wyłączyć intelekt i zamienić się w słuch, a ewentualne reklamacje proszę wpisywać pod postem.

 
 
 

 


[1] Najprawdopodobniej autorem tych słów jest Frank Zappa, jednak możliwe też, że wypowiedział je Elvis Costello, bądź wyszły one spod pióra dziennikarza „Detroit Free Press” albo „Time Barrier Express”( por. https://czaskultury.pl/czytanki/fatalne-zauroczenie/)

[2] https://www.theguardian.com/music/2008/aug/07/jay.z.disses.noel.with.wonderwall