filmowo2#: To już było, kochanie




"Don't Worry Darling" - amerykański thriller psychologiczny, wyreżyserowany przez Olivię Wilde, na papierze ma wszystko co potrzeba, by stworzyć hit: gwiazdorską obsadę, historię z suspensem, wysmakowane kadry i klimatyczną muzykę. W praktyce jednak to nie ma żadnego znaczenia z jednego prozaicznego powodu: ta historia jest po prostu źle opowiedziana

Zagraj to jeszcze raz, Sam

Film zaczyna się obiecująco, twórcy zręcznie budują napięcie. Są estetyczne ujęcia i smakowity soundtrack, Można się trochę skrzywić na nieco zbyt teatralną grę Harry'ego Stylesa, jednak te mankamenty równoważy występ świetnej Florence Pugh. Jakby nie było - pierwsze piętnaście minut filmu zapowiada się obiecująco.

Problem w tym, że to "obiecująco" trwa  jednak trochę zbyt długo. Reżyserka przesypia moment, w którym powinna chwycić widza za gardło. Punkt kulminacyjny jest rozwleczony do granic wytrzymałości i mocno nadwyręża cierpliwość  odbiorcy. W efekcie - to, co miało emocjonować, zwyczajnie nuży.

Film w wielu miejscach niebezpiecznie ociera się o patos. I to nie taki, który wywołuje gęsią skórkę czy «sentymentalne wzruszenie», tylko co najwyżej parsknięcie śmiechem. Niestety silenie się na wzniosłość i próba zrobienia z tej (świetnej zresztą) historii uniwersalnej opowieści o kondycji współczesnego człowieka jest po prostu... śmieszne.

Końcowe sceny rekompensują nieco przerost formy nad treścią dominujący w całym filmie, ale nie każdy będzie miał tyle samozaparcia, by do nich dotrwać.

"Don't Worry Darling" operuje znanymi schematami i każdy z pewnością nieraz w trakcie seansu pomyśli "chyba to gdzieś już widziałem". W dodatku Olivia Green nie korzysta z klasycznych klisz lat 60-tych czy 70-tych (co świetnie korespondowałoby z warstwą dźwiękową i wizualną filmu), ale nawiązuje do produkcji, które mogliśmy oglądać całkiem niedawno ("Vanilla Sky", "Truman Show", "Matrix"), a nawet bardzo niedawno ("WandaVison"). 

Widać też co prawda silną inspirację "Żonami ze Stepford", jednak podobieństwa zacierają się wraz z biegiem akcji, poza tym ostrze ironii w "Don't worry darling" jest zbyt stępione, by można było ten film chociaż po części nazwać satyrą.



To nie tak miało być

Dlaczego, mimo gwiazdorskiej obsady, znakomitego scenariusza (który swego czasu pojawił się nawet na liście "najbardziej obiecujących niezrealizowanych scenariuszy w Hollywood) film "Nie martw się kochanie" jest takim średniakiem?

Może po prostu nie zaiskrzyło między twórcami a obsadą? Nad filmem od początku unosiło się widmo porażki - w pierwszej wersji scenariusza główną rolę męska miał zagrać Shia LaBeouf, który jednak został zwolniony przez reżyserkę. Tak przynajmniej twierdzi Olivia Wilde - wersja aktora wygląda nieco inaczej...

Miejsce gwiazdora "Transformersów" zajął gwiazdor muzyki pop Harry Styles, czyli ówczesny partner modelki. Z romansu odtwórcy głównej roli nie była jednak zadowolona największa gwiazda obsady - Florence Pugh, która w ramach sprzeciwu zbojkotowała akcję promocyjną filmu. Jakby tego było mało - ceniona aktorka zarobiła ponoć za swój występ w filmie trzykrotnie mniej niż popularny piosenkarz.

Kolejnym skutkiem konfliktu między członkami ekipy było ostre ocenzurowanie filmu - z "Nie martw się kochanie" zniknęły ostre sceny erotyczne, które miałby być według zapowiedzi "wizytówką produkcji".

Wszystko byłoby tylko ciekawym dodatkiem do samego dzieła, gdyby tylko "Don't Worry Darling" było filmem udanym. A tak? W mediach więcej mówi się o skandalu na planie niż o samym obrazie. Patrząc na efekt końcowy - trochę trudno dziwić się dziennikarzom i recenzentom. 


Dlaczego mimo wszystko warto zobaczyć film Olivii Wilde? To przykład klasycznego przerostu formy nad treścią, który daje jednak pocieszenie, że wciąż podstawą sukcesu każdego dzieła jest dobrze opowiedziana historia.

"Don't Worry Darling" to znakomity przykład tego, jak zmarnować ogromny potencjał. Miała być bomba, wyszedł niewypał. Cała para poszła w gwizdek. Czasem trzeba jednak obejrzeć średniaka, by docenić to, co naprawdę wartościowe.