filmowo#3:"The Last Of Us". Miłość w czasach zarazy



    Dlaczego historia poturbowanego przez życie Joela eskortującego nastoletnią Ellie przez zdewastowane z powodu szalejącej zarazy Stany Zjednoczone spodobała się niemal wszystkim – od graczy przez wielbicieli seriali po krytyków filmowych? Czy po doświadczeniu kolejnych kryzysów, inflacji, wojen i koronawirusa, tematyka postapokaliptyczna stała się nam bliższa? Czy serialowa wersja "The Last of Us" to pierwsze kolektywne, wspólnotowe doświadczenie ery postpandemicznej?

Gra warta świeczki ?

    Choć oryginalne "The Last of Us"  nie było może przełomowe i rewolucyjne (gry z podobną mechaniką pojawiały się już wcześniej), produkcja amerykańskiego studia Naughty Dog w dniu premiery była przede wszystkim wyjątkowa pod względem opowiadania historii i prezentowania świata, w którym toczy się akcja. „TLoU” to doświadczenie przekraczające w pewien sposób to, do czego zdążył przyzwyczaić nas świat wirtualnej rozgrywki. Ten mroczny postapokaliptyczny thriller psychologiczny — jak tylko może — unika sekwencyjności, powtarzalności i schematów. 

Wcielając się w Joela i Ellie mamy wrażenie uczestniczenia w ciągłej historii, z której nie wytrącają gracza ciągłe przerywniki czy tutoriale, przypominające na każdym kroku, że to jedynie niewinna roz(g)rywka. Sposób prowadzenia akcji w "The Last of Us" przywodzi na myśl film, w którym bierzemy czynny udział. Nic więc dziwnego, że HBO zdecydowało się na ekranizację przeboju, który pokochali użytkownicy PlayStation.

Kordyceps i inne demony

  Historia opowiedziana w  "The Last of Us"  nie jest niczym nowym. To kolejna postapokaliptyczna opowieść o schyłku cywilizacji i kilku ostatnich sprawiedliwych, którzy muszą poradzić sobie ze śmiertelnie niebezpiecznym mikrobem zamieniającym ludzi w mordercze istoty. Temat pandemii i epidemii pojawia się w literaturze i kinie od niepamiętnych czasów, trudno więc na tym polu zaprezentować coś nowego i zaskakującego.

Wyjątkowo ciekawa jest natomiast sama geneza zarazy, która pustoszy naszą planetę w "TLoU". W przeciwieństwie do większości historii o zombie (czy w przypadku produkcji Naughty Dog - „zarażonych”) nie mamy do czynienia z bakteriami czy wirusem, a grzybem, który wnika w mózg ofiary, przejmując kontrolę nad jego układem nerwowym. Bardzo wdzięczny motyw do interpretacji i szukania odniesień do współczesności? Jak najbardziej.

Literackich źródeł kordycepsa (tak nazywa się pasożyt w świecie przedstawionym w „The Last of Us”, który — co ciekawe — istnieje naprawdę, jednak na szczęście nie stanowi zagrożenia dla naszej cywilizacji) można dopatrywać się w wydanej w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku powieści science fiction zatytułowanej „Cieplarnia”. Motywem przewodnim historii także jest wędrówka bohatera usiłującego za wszelką cenę przetrwać w świecie opanowanym przez wyewoluowane do przesady gatunki roślin, które dominują nad wszystkimi pozostałymi formami życia na ziemi. Niemałą rolę w książce napisanej przez Briana W. Adlissa pełni też… inteligentny grzyb. Brzmi znajomo?

Warto zauważyć, że względem gry, twórcy serialowej wersji „TLoU” dokonali kilku niewielkich zmiany w fabule, które jednak w znaczny sposób odbijają się na realiach ukazanych w produkcji HBO. Kordyceps nie rozprzestrzenia się tam bowiem przez zarodniki występujące w powietrzu, tak jak to miało miejsce w pierwowzorze Naughty Dogs, a jedynie przez bezpośredni kontakt z zarażonym. Wszytko dlatego, by uwiarygodnić nieco całą historię i dać ludzkości (w tym przede wszystkim głównym bohaterom) szansę na przeżycie. Dzięki temu niewielkiemu zniuansowaniu fabuły aktorzy nie muszą też co chwilę wkładać masek tlenowych (w grze było to kolejnym utrudnieniem urozmaicającym rozgrywkę, w serialu byłoby zbędne i niepraktyczne).

Grać czy oglądać? Oto jest pytanie

    Prowadzenie narracji w grze i filmie znacząco różni się od siebie, nic więc dziwnego, że akcenty w ekranizacji zostały rozłożone nieco inaczej. Konieczne było pogłębienie relacji między bohaterami i wplątanie ich w nowe intrygi. Nie da się za pomocą tych samych mechanizmów wciągnąć w historię zarówno aktywnego gracza, jak i biernego widza. Konieczne są pewne przesunięcia. Gry mówią do nas innym językiem, uruchamiają inne obszary naszej wrażliwości, inaczej działają na zmysły.

Zekranizowanie tak wyjątkowego konglomeratu różnych form narracji, jaką są gry wideo, na mały czy duży ekran, stanowi nie lada wyzwanie. Po części to właśnie dlatego producenci filmowi zwykle ponoszą porażkę, gdy biorą się za ich adaptację.

Twórcy serialowej wersji "TLoU" wartką akcję, strzelanie, odkrywanie sekretów czy ulepszanie postaci, zastępują tym, czego zwykle brakuje ekranizacjom franczyz, czyli emocjami. I to zarazem najlepszy i najsłabszy element nowej produkcji HBO. Wszystko dlatego, że w pewnych momentach scenariusz tego postapokaliptycznego thrillera zaczyna dryfować w stronę... brazylijskiej telenoweli.

Jeden z odcinków, rozwijający wątek, który w grze pojawia się jedynie na marginesie, stanowi punkt zwrotny serialu z tradycyjnego postapokaliptycznego thrillera, w stronę opowieści o ludzkich relacjach. Wątek homoseksualny nadaje mu niezwykle współczesny ton, jednak do całości ma się tak naprawdę nijak. Znakomicie jednak spełnia swoje zadanie: wzruszająca historia, której brak było w grze, w równy sposób angażuje widza, co gracza angażują sekwencje, które przeżywa z padem w dłoni. A że uderza w zbyt sentymentalne tony? Cóż — jednych to wzruszy, drudzy po prostu... wzruszą ramionami.

Serial HBO zdaje się wzbogacać doświadczenie gry, ale samo oglądanie jest doświadczeniem niepełnym. Ekranizacja jest wtórna wobec pierwowzoru, tak jak (niemal) każda ekranizacja powieści jest tylko cieniem tego, co można wynieść z lektury. 

Oglądanie serialu HBO sprawi największą frajdę przede wszystkim tym, którzy znają konsolowy pierwowzór.  Odwzorowanie wielu elementów gry stoi na wyjątkowo wysokim poziomie, a niektóre kadry są po prostu żywcem wyciągnięte z gry. Taka dbałość o szczegóły przy odwzorowaniu pierwowzoru budzi skojarzenia z pierwszorzędną ekranizacją komiksu "Sin City" Franka Millera w reżyserii Roberta Rodrigueza.

A czy "The Last of Us" jest rzeczywiście najlepszą ekranizacją gry wideo w historii? Prawdopodobnie tak, choć nie jest to wyjątkowy komplement, ponieważ konkurencję ma — co tu dużo mówić — zawstydzająco marną.


"The Last of Us" —  "Matrix" ery postpandemicznej?

    Choć mogłoby się wydawać, że serial osadzony w apokaliptycznym świecie spustoszonym przez tajemniczy wirus, jak żaden inny będzie miał szansę stać się hiperbolą naszej rzeczywistości i opowiadać o pandemii, która postawiła cały nasz świat na głowie, to… tak się nie dzieje. "TLoU" ma inne ambicje i nie jest wcale pocztówką z czasów postpandemicznych ani metaforą naszej naznaczonej konfliktami i napięciami współczesności. 

Serial HBO jest uniwersalną opowieścią o ludziach mierzących się ze skrajnie trudnymi okolicznościami, ludziach  zmagających  się nie tylko z otaczającym ich światem — czy raczej tym, co z niego zostało — ale przede wszystkim ze swoimi uczuciami, które mimo erozji cywilizacji pozostały tak samo silne i pełne jak wcześniej.

W "The Last of Us" nie brakuje momentów ponadprzeciętnych, jednak konstrukcja na poziomie każdego odcinka z czasem staje się coraz bardziej przewidywalna. Doskonała realizacja i duża dawka emocji nie jest w stanie przykryć fabularnej schematyczności. Losy Joela i Ellie są dość przewidywalne, a ich portret psychologiczny jest naszkicowany tak grubą kreską, że szybko staje się zbyt oczywisty, by efekty mogły zaskoczyć nawet mało wymagającego widza. 

Twórcy mimo wszystko odwalili jednak kawał dobrej roboty, wplątując w tę, niepozorną na pierwszy rzut oka, adaptację popularnej gry wideo tabuizowany wciąż motyw romantyzmu homoseksualnej miłości, wrażliwego oblicza męskości i postrzegania siebie przez pryzmat mitów i stereotypów.

Ale najciekawszym ze wszystkich wątkiem, zarówno w grze, jak i w serialu, pozostaje wątek  dotyczący odwiecznego bioetycznego dylematu: czy warto poświęcić jednostkę dla dobra ogółu? Pytanie pozostaje wdzięcznie zawieszone wraz z pojawieniem się napisów końcowych. Odpowiedzieć na nie musimy już sobie sami.

Na szczęście będzie jeszcze na to wiele czasu, bowiem na premierę drugiego sezonu przyjdzie nam trochę poczekać

Nie dajcie się nabrać: „The Last Of Us” nie jest serialem o kordycepsie, ani o zombie, ani nawet o zarażonych. Zarówno gra, jak i jej ekranizacja to opowieść o relacjach, tolerancji, emocjach i o tym, że pomimo wielu zagrożeń, największym przeciwnikiem dla człowieka pozostaje... człowiek.