literacko#3: (Nie)znośny ciężar bytu



Żeby przebrnąć przez Stonera, nie potrzeba niewyczerpanych pokładów cierpliwości, ani wysublimowanego zmysłu literackiego. Językowo, fabularnie i kompozycyjnie książka amerykańskiego pisarza i wykładowcy Johna Williamsa jest prosta, klasyczna, zupełnie nieefektowna i pozbawiona teatralności.

Odnajdą się tu zarówno fani mniej wymagających powieści, obyczajowych  czytadeł, jak i entuzjaści amerykańskiej klasyki spod znaku Hemingwaya, a nawet wielbiciele żelaznego kanonu europejskiej klasyki pokroju Czarodziejskiej Góry.

Na prostotę powieści nie powinni się także obrazić zwolennicy ponowoczesnych eksperymentów. Wszystko z jednego prostego powodu: siła rażenia Stonera jest ogromna. Głównie dlatego, że autor wyprowadza ciosy z zaskoczenia. 


 „Miał czterdzieści dwa lata i dłużej nie oczekiwał, że coś ucieszy go w życiu, a przeszłości raczej wolał nie pamiętać”

 

Konstrukcja fabularna Stonera jest tak samo prosta jak język, którego używa Williams. Opus magnum Amerykanina to klasyczna biografia przedstawiająca losy głównego bohatera od wczesnych lat młodości po jego ostatnie chwile. Ale to nie o historię tu chodzi. Raczej o to, jak opowiada ją narrator i o to, co dzieje się pomiędzy wierszami.

Główny bohater tej wydanej w 1965 roku książki to typowy everyman usiłujący odnaleźć swoje miejsce w wielkim świecie. Człowiek mierzący się z wątpliwościami i metafizycznymi problemami, który jednak twardo stąpa po ziemi i ma świadomość tego, że życie, o jakim marzy, ma więcej wspólnego z literacką fikcją niż z tym, co go spotyka. Nie kreśli wielkich planów. Zastanawia się raczej, jak postawić kolejny krok, tak by nie skręcić przy tym kostki.

 

Życie Stonera było znośne, a niekiedy wręcz szczęśliwe


Wspinając się po szczeblach kariery akademickiej, protagonista dzieła Johna Williamsa z czasem odkrywa, że jego pasja daje mu schronienie przed atakującymi bez litości i bez zapowiedzi przeciwnościami losu. Wykładowca traktuje uniwersytet jako kryjówkę i enklawę, która jak wieża z kości słoniowej chroni go nie tylko przed niepowodzeniami w życiu miłosnym i osobistym, ale także przed zbierającą śmiertelne żniwa wojną światową. 

Stoner to człowiek z krwi i kości, którym nikt nie chciałby być z wyboru, ale chcąc nie chcąc, rozpoznaje w nim samego siebie.

To na wskroś współczesny (!) Człowiek bez właściwości, któremu brakuje jednak ironii i dystansu musilowskiego Urlicha. Taki, który zastanawia się czasem, czy jego życie innym wydaje się równie śmiechu warte, jak samemu sobie i wiecznie cierpiący, bo wie, że na wszystko jest lekarstwo, tylko nie na błyskotliwość.

Wszystko jest tutaj dalekie od ideału, ale... tylko takie może być. Stoner z pokorą przyjmuje swój los i akceptuje to, co go spotyka. Nie walczy o siebie do utraty tchu — zamiast blitzkriegu stosuje strategię żabich skoków. Czasem tylko zdarzy mu się unieść honorem i postawić na swoim. Płaci za to jednak wysoką cenę.

 

„Pożądanie i czytanie — zauważyła kiedyś Katherine. — I czego chcieć więcej?”

Można powiedzieć, że ta początkowo zupełnie zignorowana przez czytelników i krytyków książka Johna Williamsa jest opowieścią o przemijaniu i powolnym uczeniu się tego, że życie jest dalekie od młodzieńczych marzeń o romantycznej miłości, różne od spektakularnych historii opowiadanych przez hollywoodzkich filmowców, polega na powolnym godzeniu się ze stanem rzeczy i prędzej czy później musi zakończyć się ogromnym rozczarowaniem. Ale Stoner to coś więcej niż ponura amerykańska powieść o przemijaniu i szarości życia. 

Truizm lepsze jest wrogiem dobrego, odbierany dziś jako wyświechtany i mający niewiele wspólnego z oczekiwaniami uczestników przesyconej bodźcami kultury Zachodu, wybrzmiewa tu gdzieś pomiędzy wierszami i prowokuje do stawiania pytań o definicję szczęścia

Ta pozbawiona patosu książka jest także laurką wystawioną samej literaturze, która — jak żadna inna dziedzina sztuki (życia?)  pozwala zatrzymać chwilę, skrystalizować to, co ważne, opowiedzieć swoją historię i przekazać ją dalej. Stoner daje nadzieję, że nawet małe życie, przeżyte w zgodzie ze sobą, ma jakiś sens. Nawet jeśli ten wciąż znika nam z oczu i wymyka się z rąk.