rankingowo#2: Siedmiu wspaniałych. Osobisty ranking 2022





    Jako, że sam uwielbiam wszelkiego typu listy i podsumowania, oddaję Wam w ręce swój własny Ranking 2022. Wybór był trudny, bo łatwiej byłoby mi wybrać książki, filmy i płyty, które mi się NIE podobały, niż te, które warto polecić, ale w końcu udało mi się wybrać finałową siódemkę. Tu nie ma słabych pozycji! A więc, do dzieła!

 7. "Fabelmanowie", Steven Spielberg

    "Fabelmanowie" to esencjonalne kino autobiograficzne, które jest nie tylko hołdem dla dziesiątej muzy, ale dla sztuki w ogóle. Spielberg w swoim najnowszym dziele robi to, co robił przez lata swojej kariery - opowiada historię własnych traum. Tyle, że tym razem nie ubiera jej w kino gatunkowe, tylko robi to wprost.

Spielbergowi zawsze było bliżej do rzemieślnika niż do artysty, ale to nie zmienia faktu, że jego filmy są rzemiosłem wysokiej próby. "Fabelmanowie" nie są obrazem, który nadaje się do głębokiej analizy, tylko do... oglądania i przeżywania. Produkcja przypomina, że kino to - zarówno dla twórców, jak i odbiorców - rodzaj terapii, która działa poprzez wielokrotne powtórzenie. 

Przecież nie kto, jak właśnie Spielberg, kręci przez kilkadziesiąt lat ten sam film o rozbitej rodzinie, tyle tylko, że raz figurę wiecznie nieobecnego i niedostępnego emocjonalnie ojca symbolizować może przybysz z kosmosu ("E.T."), jego poszukiwanie - niebezpieczna wędrówka ("Indiana Jones"), kiedy indziej zaś  porażkę opieki ojcowskiej metaforyzuje atak morderczego rekina ("Szczęki").

Kino laureata trzech Oscarów jest mocno odtwórcze, ale jak to mówił T.S Eliot: "młody poeta naśladuje, dojrzały poeta kradnie". Spielberg zaś, był dojrzałym poetą nawet we wczesnych etapach swojej twórczości.

6. "Niewyczerpany żart", David Foster Wallace

    W 2022 roku w naszym kraju nareszcie ukazało się pierwsze tłumaczenie opus magnum Davida Fostera Wallace'a - monumentalnego, encyklopedycznego "Infinite Jest". I choć przekład nie oddaje głębi oryginału, a znawcy twórczości amerykańskiego postmodernisty narzekają, że tłumaczka "zatraciła" autora podczas pracy nad tekstem, mówi się trudno. Ważne, że polski czytelnik w ogóle ma szansę zapoznać się z tą ponad tysiącstronicową powieścią. Może za kolejnych kilkadziesiąt lat doczekamy się kolejnego tłumaczenia.

Podobnie w  2021  roku, po ponad pięćdziesięciu latach, w naszych księgarniach pojawił się uwspółcześniony i bliższy dzisiejszemu czytelnikowi przekład "Ulissesa". James Joyce w wersji Macieja Świerkockiego  to znakomity pretekst, by ponownie zmierzyć się (bądź sięgnąć po nią po raz pierwszy) z tą "najpopularniejszą książką, której nikt nie czyta". Tym bardziej, że w 2022 minęło równo sto lat od jej ukazania się drukiem.

W międzyczasie, tom za tomem, otrzymujemy nowe tłumaczenie siedmioczęściowego "W Poszukiwaniu straconego czasu", które także od lat prosiło się o nowy przekład.

Teraz jeszcze tylko grzecznie proszę o "Człowieka bez właściwości" Roberta Musila!

                5. "A Light for Attracting Attention", The Smile

    Debiutancki album zespołu stworzonego przez Thoma Yorke'a i Jonny'ego Greenwooda z Radiohead, wraz z Tomem Skinnerem z Sons of Kemet, brzmi jak... album członków Radiohead nagrany podczas lockdownu spowodowanym pandemią COVID-19. I tym w istocie jest.

Krążek to spełnienie marzeń każdego fana Radiohead i całego indie rocka z pierwszej dekady XXI wieku. "A Light for Attracting Attention" to "OK Computer" i "A Kid" na wypasie, trochę bardziej schizofreniczne i psychodeliczne, ale za to szalenie satysfakcjonujące. Trzynaście utworów powstało we współpracy z Nigelem Godrichem, który ma na koncie płyty takich tuzów jak Arcade Fire, Paul McCartney, Charlotte Gainsbourg, Beck, R.E.M, a także pewnej grupy, której nazwa padła zdecydowanie zbyt wiele razy w tym akapicie (i padnie pewnie jeszcze nie raz).

Jakby tego było mało, The Smile ruszyli w trasę koncertową, ale zamiast jak Radiohead, grać na wielkich stadionach i festiwalach, grali niewielkie, kameralne koncerty. Występy tego niezwykłego to zespołu prawdopodobnie jedyna okazja na zobaczenie i usłyszenie Thoma Yorke'a i Greenwooda z tak bliska.

Wisienką na torcie był zeszłoroczny koncert The Smile na gdyńskim Openerze, który odbył się nie na gigantycznym mainstage'u, tylko na znakomicie nagłośnionym, niewielkim tent stage'u mieszczącym się pod namiotem.

Królowie indie rocka założyli małą kapelę i grają na scenie, na której nie mieści się Dawid Podsiadło. Palce lizać.

               4. Epic Collection, Knightfall, czyli komiksowe wznowienia

    Moje wewnętrzne dziecko czekało na to kilkadziesiąt lat. Egmont przypomniał sobie o dzisiejszych trzydziesto- i czterdziestolatkach, którzy wychowali się na zeszytach wydawanych przez nieistniejące już wydawnictwo TM-Semic.

To właśnie wtedy w Polsce po raz pierwszy pojawili się herosi zza oceanu: Batman, Superman, Spider-man, X-meni i pozostałych bohaterowie w trykotach, pelerynach i majtkach naciągniętych na rajtuzy, którzy kształtują dziś masową wyobraźnię. I choć dzieje się to głównie dzięki ekranizacjom, a nie rysunkowym historiom, to jednak zawsze warto sięgnąć do korzeni.

Wiadomo, że Egmont przypomniał sobie o czytelnikach nie z powodów sentymentalnych, ale marketingowych. Ci, którzy na początku lat 90-tych mieli zaledwie kilkanaście lat i kilkanaście złotych kieszonkowego, dziś mają niemal czterdziestkę na karku i (oby!) wystarczająco forsy, by w końcu móc wydawać ją na głupoty.

To niezwykła frajda, że mogę znów, niczym kilkulatek, z wypiekami czytać historie (uzupełnione o brakujące numery), które porywały mnie ćwierć wieku temu.

 3. "Biały Lotos", Mike White

    Majstersztyk w pełnym tego słowa znaczeniu: mozaikowy, przemyślany, wybuchowy, przewrotny i najeżony symboliką i odniesieniami tak intensywnie, że oglądając go można nabawić się kompleksów, zdając sobie sprawę z tego, jak niewiele się wie.

W "Białym Lotosie" z rumieńcami przeglądają się artyści i myśliciele ze wszystkich epok: od Pucciniego po Freuda, Antonioniego, Lacana i... Francisa Forda Coppolę.

O ile pierwsze sezon (znakomity) jest rodzajem gry wstępnej, tak drugi  przeradza się w niezwykle satysfakcjonująca fazę plateau. Czy kontynuacja, która została już zapowiedziana przez twórców, będzie równie pasjonująca? 

Jeśli powiedzie się plan producentów, może powstać coś na kształt współczesnej wersji "Dekalogu" Krzysztofa Kieślowskiego.

      

   2. "Na Zachodzie bez zmian", Edward Berger

    Reżyser "Na Zachodzie bez zmian" traktuje tekst Remarque'a jak kanwę, szkic, a więc nie ekranizuje go w sensie ścisłym (co wielu krytyków ma mu za złe), tylko bierze z powieści, to czego potrzebuje, omija resztę i rozkłada akcenty według własnego widzimisię. Przez to całość ma trochę inny wydźwięk niż książka niemieckiego prozaika, ale... co w tym złego - Ile jeszcze można ekranizować klasyczne teksty jeden do jednego?

Może i film Edwarda Bergera jest momentami nieco zbyt łopatologiczny i czytelny, ale trudno od filmu wojennego oczekiwać subtelności. W finezje na polu bitwy bawili się już Terrence Malik ("Cienka czerwona linia") czy Mel Gibson ("Przełęcz ocalonych") i obaj polegli rażeni ładunkiem pretensji i naiwności.

Tymczasem "Na Zachodzie bez zmian" to kino z krwi i kości. Trzymająca za gardło przez ponad dwie godziny kanonada okrucieństwa, niesprawiedliwości i absurdu poraża widza dosłownością (właśnie!) i nie bierze jeńców. Jeden z najlepszych współczesnych filmów wojennych przypadł na czas wojny. I wciąż powtarza jakże aktualne pytanie: "po co?"

    1. The Batman, Matt Reeves

    Cały tekst o tym filmie napisałem już wcześniej (można go przeczytać klikając TUTAJ), nie będę nic więcej dodawał, może oprócz słowa wyjaśnienia. Skąd ten wybór? Czy przeważyły "wybitne doznania artystyczne" (bynajmniej), czy może sentyment do postaci (po części na pewno), czy może po prostu tak naprawdę to lubię umiarkowanie wymagające kino środka (to też)?

Powód jest prosty - "The Batman" daje nadzieję, że w czasach zdominowanych przez kontynuacje, bezmyślne filmowe produkty, które nie są już nawet klasycznymi narracjami, tylko konglomeratami mającymi za zadanie jednocześnie bawić, wzruszyć i "zabić czas", można jeszcze zrobić film, który potrafi wcisnąć w fotel jednocześnie nie wciskając kitu.

Batman w wydaniu Matta Reevesa jest bohaterem autentycznym i wiarygodnym, który rewitalizuje mityczną postać w epoce postmitycznej. Film znakomicie opisuje współczesność i nastroje społeczne, skłania do refleksji i... przynosi pocieszenie, że tak też może wyglądać kino rozrywkowe.

"Zemsta nie wystarczy, potrzebna jest nadzieja" - mówi w końcowej scenie główny bohater. Trudno nie przyznać mu racji.